Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Podsłuchała jeszcze pode drzwiami. Coś słychać, jakby cichy szmer daleko płynącej wody.
— Oddech jego, — pomyślała i wolno zaczęły ściągać palce z dłoni cienką, białą, skórkową rękawiczkę. Palce lewej ręki, dotykając przez cielistą wilgotność miękkiej skóry palców prawej dłoni, związały całe ciało prądem elektrycznym osobliwego napięcia chwili istnienia. Zastukała ostrożnie cichutko w deski drzwi. Nadsłuchała. Ten sam szmer daleko płynącej wody.
Zapragnęła jeszcze w omroczonej ciszy długiego korytarza — zanim się drzwi, poprzez które czuje swoją krwią tętniącą ciepło jego życia, do świata wszelakiej szczęśliwości otworzą — złożenia przysięgi, moc mającej większą, niźli wszelki rozkaz i wola boska i ludzka.
Powtarzać tedy jęła wargami mowę serca dzwonną, rozumną, wybijającą w pancerz piersi pieczęcie każdej litery oddzielnie. Szeptały wargi:
— Jestem! Niema nic, coby zatrwożyło bezmiar miłości mojej. Spieszę do ciebie bez lęku. Kochanie moje przyjmie wszystko życie twoje obecne. Jestem! Jeśli mi czas, albo ludzie wzięli, skradli, zrabowali wszystek skarb znajomej mi treści twego istnienia, nie przeklnę ich, ani się tobie nie zadziwię — stanę się twoją teraz. Tyś jest miara i bezkres, lśniąca powierzchnia i przepastna głębia. Jestem.
Wzdłuż po korytarzu, jakby powtarzane przez wszystkie matowe szybki znaczone liczbami nieparzystemi, pobiegło ostrożne stukanie. Z wewnątrz