Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

płonęły wszystkie okna domu. Między pasmami muru kłębiły się jakoweś nieziemskie blaski szatańskiego patrzenia. Od szklistych tafli szyb strumieniami rzygał wprost w mózg i w serce zimny piekielny ogień. W jednem z parterowych okien, gdzie najbardziej skupiły się promienie konającego słońca, wewnętrzna rama okna tworzyła czarny, kształtem ludzkim obciążony krzyż.
Helena zakryła twarz rękami. Czuła, nie wiedząc zgoła dlaczego, jak owo zwidzenie szczególne stacza się na dno jej pamięci i całego bytu, niby jakowejś siły wyższej znak, obraz nagle zeskalony, przeciężki, proroczy.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Pod czarną piątką przeczytała na małej ćwiartce papieru wypisane tysiąckrotnie spieszczone kochającemi usty, sercem i wszystkiem myśleniem droższe ponad wszelkie opowiedzenie imię i nazwisko. Zadumała się jeszcze w ostatniej sekundzie samonakazanego czekania nad owem słowem, które tylekroć od przyjazdu do Paryża słyszała, które teraz znowu czytała: sierżant.
Co znaczyło to krótkie związanie drobnych literek pod nazwiskiem kochanka? Czemu nie mogą myśli ruszyć tego dziwnego słowa? Sierżant! Czy to to, co czas rozłąki kilkuletniej stworzył, wykuł, wykrwawił z niego, z kochanka jej? Czy to znaczenie znaczenia człowieka? Nie mogła zrozumieć, aczkolwiek już od pierwszej chwili domysł podpowiedział jej, że to zapewne nazwa stopnia wojskowego.