Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

najcichszy odgłos kroków, maleńki pokój, niezawodnie z takiem samem oknem, jakie rozświetlało cele klasztoru braci albertynów w Zakopanem. Przed wielką bramą z grubych, żelaznych prętów powoli zatrzymywała się dorożka, zbliżając zabłocony stopień do kamiennych płyt chodnika. Brama była zamknięta. W drzwiach niewielkiej przymurówki ukazał się żołnierz. Na niegdyś granatowym, obecnie docna wypłowiałym szynelu, pod samą brodą nisko opuszczonej głowy rzędem wisiały: ordery, medale, krzyże. Przechylone na tył głowy czerwone kepi odkrywało wysokie czoło jakby napoły rozdzielone głęboką sinawą szramą.
— Czy mogłabym zobaczyć sierżanta Seweryna Witana? — zapytała Helena starego żołnierza.
Nie mogąc podnieść zgiętej już na zawsze głowy, zapytany wzruszył ramionami, bacznie przyjrzał się Helenie, następnie dorożkarzowi i nawet koniowi.
— Hm, ja to nie wiem, musi pani do kancelarji... może jeszcze nie otwarta, no ale niech się pani dowie — wymruczał wreszcie. — A waliza? Proszę zostawić, ja się bagażem zajmę, złożę u siebie... Ja zapisuję nazwiska wszystkich wychodzących i wchodzących do szpitala, pani i tak tędy musi wracać, no teraz niech pani idzie, tylko temu jeszcze zapłacić! — wskazał dorożkarza.
— Którędy mam pójść?
— Widzi pani te schody, o tam na pierwszem piętrze jest kancelarja... Zawsze tam ktoś musi być...
Na szerokiem podwórzu z dwoma okrągłemi kwietnikami w pośrodku i z grubą dokoła nich warstwą żwiru nie było żywej duszy.