Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

plecy i ramiona ludzkie. Czekała długo, długo bez końca.
— Seweryn Witan! — porwał ją nagle głos męski i przeprowadził do barjery. — No i, widzi pani, jest, odnaleźliśmy — mówił pospiesznie zdyszany, ucieszony żołnierz — siostra miłosierdzia ze szpitala w Luçon dała mi dokładny adres. Poszukiwany przez panią Witan jest obecnie w szpitalu w Biarritz... zaraz pani zapiszę...
— Czy chory? — przerwała Helena własnej, zalewającej ją radości.
— Ii, co mu tam jest, na pewno sobie odpoczywa! — pocieszył, wręczając Helenie kartkę z adresem.
Szczęście, szczęście szalone, bezmierne wyniosło ją z tłumu na ulicę roześmianą słońcem wiosennego południa. Odczytała adres, wyraźnie, wielkiemi literami wypisany na karteczce. Powtórzyła sobie w głos: „Ii, co mu tam jest, na pewno sobie odpoczywa". Pojechała dorożką do hotelu. Spakowała rzeczy, zapłaciła rachunek i udała się na dworzec kolejowy. Pociąg do Biarritz odchodził dopiero koło piątej wieczorem, zostało więc jeszcze kilka godzin czasu. Czasu długiego, lecz o ileż lżejszego, niż każda sekunda czekania tam w tłumie ludzi w sali urzędu informacyjnego!
Mogła teraz zjeść śniadanie, mogła chodzić, myśleć, patrzeć na ludzi. Jadła więc po dniach głodówki pierwszy raz w restauracji na bulwarze nieopodal dworca. Smakowała jej każda potrawa, choć, jakby wołanie czyjeś, dźwięk głosu znajomego, co chwilę odciągały wzrok i myśli. Przyglądała się ludziom