Strona:Jan Łada - Na śmierć 1863.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

alabaster, oczy tylko paliły się zapadłe głęboko, błędne, napół przytomne, niby gromnice.
Wchodząc, rzucała najczęściej pannie Felicyi i Leonii, biegnącym na jej spotkanie, jedno słowo, jakby wydarte z gardła: „Daremne, wszystko daremne“, i szła wraz z niemi, słaniając się do domowego ołtarzyka, przy którym długie godziny spędzała, klęcząc lub leżąc pod krzyżem.
Czasem, gdy mnie zobaczyła, chwytała gwałtownie, tuląc do piersi i okrywając głowę pocałunkami, które mnie paliły jak ogień.
— Dziecko moje, szeptała, dziecko nieszczęsne, ostatnie... Ty już jeden... Ty mi tylko zostajesz. Ojciec w grobie a brat, Staś mój, najdroższy, rodzony, syn mój... O Jezu, Jezu, Jezu!
I potem odtrącała mnie namiętnym ruchem.
— Nie, ty mi go nie zastąpisz, nigdy, nigdy!
Raz wreszcie wieczorem wpadł wuj Ksawery.
Lubiłem go bardzo i cieszyłem się, ile razy przychodził, bo niedość, że miał zawsze dla mnie cukierki i jabłka po kieszeniach, ale i zapas dykteryjek, konceptów i figlów takich, jak nikt, i nietylko mnie umiał zabawić ale nawet Leoncia wiecznie nadąsana, rozchmurzała się, gdy przychodził, nawet panna Felicya przestawała gderać i mama, zamyślona zawsze i smutna, uśmiechała się na jego widok.
Istotnie, gdzie się zjawił ze swoją wielką łysiną i nasztorcowanymi wąsikami, wchodziło