Strona:Jan Łada - Na śmierć 1863.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z ust, spieczonych gorączką, wydarło się jedno słowo:
— Już?!
Ksiądz Osmólski podszedł do niej, trzęsąc się. W rękach wyciągniętych trzymał coś i podawał jej. Był to szkaplerz i krzyżyk z medalikami.
— Kazał oddać... matce... bratu... zaczął urywanym głosem.
— Dziękuj Bogu, córko, ozwał się prałat. Bóg cię uczynił godną tego, że dałaś męczennika ojczyźnie, duszę czystą — niebu. Tam on czeka na ciebie w tej chwili, modli się dla ciebie o poddanie i odwagę.
Mama przez chwilę klęczała nieruchoma z ustami przyciśniętemi do szkaplerza. Byłem tuż przy niej. Przyciągnęła mnie ku sobie i szkaplerz i krzyżyk przycisnęła do moich ust.
Na szkaplerzu były dwie wilgotne, ciemnobrunatne plamy.
— Całuj, czcij, naśladuj... szepnęła. To krew twego brata, krew Stasia. To za Polskę, za wiarę...
I znów zrobiło się cicho. I naraz, w ciszy tej rozległ się głos babki Justyny. Ślepa i głucha, nie brała udziału w tem, co ją otaczało i podczas ogólnego przerażenia, siedziała w swym fotelu nieruchoma i obumarła. Teraz stało się z nią coś dziwnego. Głowa się podniosła, oczy szkliste i martwe rozjaśniły się niezwykłym blaskiem, na twarzy drgnęło życie, a głos nabrał niebywałej mocy. I posłyszeliśmy ją, mówiącą słowa Pisma: