Przejdź do zawartości

Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

krętego korytarza, w którym było prawie zupełnie ciemno. Na zakręcie posłyszeli znów ciche pytanie.
— Wiara?
— Spokój! — odpowiedział ksiądz i otworzył drzwi, wiodące do salki zupełnie opustoszałej i okrytej pewnie od lat całych nieścieranemi kurzami. W salce było dwóch młodzieńców, zdających się stać na straży. Raz jeszcze powtórzono znów w odwrotnym porządku wyrazy, będące widocznie hasłem, poczem przez wąskie przejście i podwójne drzwi w murze dostali się do obszernej izby pełniej ludzi.
Była to dawniej zwykła koszarowa sypialnia, której okna pozabijano z zewnątrz deskami, by nie zniszczyło się wnętrze. Ale wnętrze dalekie było od zniszczenia. Edyta dostrzegła ze zdziwieniem, że sala urządzona była jako kaplica nie tylko schludnie i poważnie, ale nawet z pewnym przepychem. Znać wprawdzie było pośpiech i tymczasowość w dekoracji, ale zarazem smak i bogactwo. Ściany okrywała polichromja, ołtarz upinały ciężkie aksamitne draperje, bronzowe i srebrne świeczniki i pałąki były dziełami sztuki, a obraz nad tabernaculum był pierwszorzędnego pędzla. Więcej jeszcze zdziwiła ją publiczność. Był to przedewszystkiem tłum tak liczny, z jakim nigdy nie zdarzyło się jej spotkać w Krakowie, a co więcej, wbrew temu, do czego w Krakowie przywykła, tłum ten