Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Teraz jednak żaden, choćby najlżejszy szept nie przerywał ciszy, gdy na trybunie, zajmującej przód wzniesienia, pojawił się mistrz w zwykłym swym białym płaszczu, którym niezmiennie okrywał europejską odzież. Głowę miał odkrytą, czarne włosy unosiły się dokoła jak wicher, z oczu padały błyskawice.
Mówił z początku cicho, ale tak wyraźnie, że go słychać było nawet na krańcach czworoboku: stopniowo głos mu tężał, i rozbrzmiewał coraz potężniej, aż wreszcie runął piorunem, rozlał się ognistą lawą.
Mówił o posłannictwie swojem. Czemże jest świat obecny? Domem krzywdy i niedoli! Garść bogaczów opanowała go i ssie mu krew, jak wężowisko pijawek, obróciwszy ludy w niewolę gorszą od murzyńskiej. Ale i ludy są winne! Przez długi ciąg wieków znosiły tego potwora, jakim była wojna, i tego drugiego, straszniejszego, jakim był zabobon, a gdy dorwały się władzy, nie zaprzestały przelewu krwi, owszem zhańbiły się najgorszemi okrucieństwami. Chciały wszystko przeistoczyć i wszystkiem zawładnąć, dały się unieść podmowom najgorszych i najgłupszych, wysuwając ich na przodujące stanowiska, z których strącono uczciwych i mądrych, i oto nadszedł moment, gdy ludzkość obróciła się przeciw nim i stali się sami sobie obrzydliwością. Ale kara przeszła o wiele winę. Czemże jest dziś los warstw pracujących? Głód, nędza, poniewierka, zbydlęcenie. Chcieli mieć ośmiogodzin-