Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mując się co krok dla wysłuchania proszących, broniąc im zewnętrznych oznak czci i wdzięczności nakazującem wejrzeniem. Z miejsca, w którem się umieścili Straffordowie, nie tylko mogli go dostrzec, ale dzięki akustycznym muszlom, rozstawionym dokoła placu, słyszeli każde jego słowo. Wnet też dane im było ujrzeć to, dla czego przybyli tutaj: cudowne uzdrowienie.
Kobieta jakaś, oparta na ręku drugiej, wysunęła się nagle z szeregu ku nadchodzącemu mistrzowi, i wyciągnęła ku niemu ręce, osuwając się na kolana. On zwrócił się ku niej powoli.
— Powstań, siostro moja, — rzekł metalicznym, tłumionym nieco głosem, który dźwięczał jak srebro. — Chcesz mnie uczcić, to uczyń to w sercu swojem, bo w zewnętrznych hołdach nie kocham się. Nie mów nic: czytam w twej duszy, czego chcesz. Wierzyszli we mnie?
— Wierzę, o panie mój! — jęknęła ślepa.
— I nikomu prócz mnie nie chcesz więcej służyć?
— Nie chcę, panie!
— Niechże ci się stanie podług wiary twojej! Rozkazuję: niech spadną zawiązki z oczu twoich!
Mówiąc te ostatnie słowa podniesionym głosem, przyłożył obie dłonie do jej czoła, potem zaś odstąpił, przechodząc do innych. Kobieta zerwała się z klęczek i krzyknęła głosem wielkim: