Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/341

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

karykaturzyści rysowali go z wielkim parasolem, osłaniającego kulę ziemską lub z piekielną maszyną, niweczącą kometę w chwili jej zbliżenia.
Tymczasem jednak kometa, o której istnieniu tak długo wątpiły obserwatorja, zbliżyła się i wzrosła tak, że ją można było dostrzec gołem okiem. W noc ciepłą i gwiaździstą zatrzymywali się przechodnie na placach i skwerach, pokazując sobie punkcik świetlny, przedłużający się w przycinek.
— Oto pocisk Simrocka! — śmiano się, wskazując kometę.
— Pociąg na fałszywych torach!
— Dlaczego nie wywieszą chorągiewki ostrzegawczej?
— Należałoby ziemię zaasekurować od wypadków! Mielibyśmy przynajmniej premję za spodziewane guzy.
W konceptach soli attyckiej było niewiele, ale cel żartownisie osiągali: śmiano się powszechnie i rozchodzono w doskonałym humorze, życząc sobie dobrej nocy.
A tymczasem kometa stawała się coraz wyraźniejszą na ciemnym płaszczu nocy. Już ją nie tylko można było rozpoznać gołem okiem jak inne gwiazdy, narzucała się oczom jak srebrna, jasno błyszcząca Wenus. A niedługo zaćmiła gwiazdę wieczorną.
Ledwo cienie poczynały zasnuwać sklepienie niebios, złocisty promyk zjawiał się na