Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/321

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miennych zapalały się wioski, z dymem szły miasta: ginęła bezpowrotnie wielowiekowa kultura italskiej ziemi. Ostrzeżeni pożarnemi łunami mieszkańcy chronili się w górskie szczeliny albo biegli z dobytkiem na południe, nie bacząc, że w tym samym kierunku leciał wróg, niszczący wszystko po drodze.
Straszny to był lot. Nie zostawiał on za sobą ani kawałka muru, ani obalonej pinji, ani zwierzęcia lub człowieka. Wszystko bezlitośnie niszczył ogień i nóż.
— Oczyścić trzeba tę ziemię zabobonu i przez ogień odrodzić do nowego życia! — mówił Gesnareh, gdy niszczycielom ustawały znużone dłonie.
Zachęceni i podniecani szli, niosąc za sobą zagładę. Jak czarny szlak Batego kładła się pustynia na ryżowych polach Lombardji, na kwitnących zbożem dolinach Toskanji, na zgliszczach sławnych grodów. Machina Lucyfera spełniała swe zadanie. Cofając się przed nią na rozkaz papieża, wojska piesze i powietrzne skupiły się dokoła Rzymu. Tam miano czekać wroga. Naprawdę czekano śmierci.
Bo nie mogło być złudzeń. Piekielne środki destrukcyjne, jakiemi rozporządzał napastnik, uniemożliwiały wszelką obronę. A przytem w sposobie prowadzenia wojny czuć było niesłychaną zawziętość. Była to wojna wytępienia, i wytępienie to prowadzone było systematycznie. Wyniszczano jedne przestrzenie,