Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/319

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie! — odrzekła powoli. — Nie zgadzam się i nigdy nie zgodzę!
— Także to mnie nienawidzisz?
Poruszyła przecząc głową.
— Gdybym cię nienawidziła, czyżbym przyszła tu, narażając się na to, co spotyka mnie samą i tych, co mi drodzy?
— Dlaczegóż odrzucasz wybawienie miljonów? Dlaczegóż odmawiasz posłannictwa pokoju? Dlaczego nie chcesz stać się drugim Konstantynem i aniołem dla tak wielu?
— Bo kosztem grzechu największych nawet rzeczy nie godzi się zdobywać.
— Szalona! Jak dziecko łamiesz skarb, który ci daję!
— Nie, bo w skarb ten nie wierzę!
— Nie wierzysz mi? Śmiałabyś?!
— Od kiedy cię znam, panie, słowa twoje były zawsze ułudą. Dlaczegobym miała obietnicom twym wierzyć teraz?
— Chcesz rękojmi? Dam, jakich zażądasz!
Potrząsnęła głową.
— Nic nie żądam, krom jednego... Ty wiesz, panie!
On rzucił się zdjęty nagłą wściekłością.
— Milcz, przeklęta! Kusisz mnie niegodnie! Ja miałbym się zaprzeć ojca mego w otchłani i boskiego posłannictwa na ziemi!
— Wyznaj Chrystusa: On jedynym Bogiem!
— Nigdy! Ty zaprzyj się Jego!