Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/307

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jest ich tyle jak gwiazd na niebie i kropel w morzu! — mruczał zniechęcony i pobladły widocznie, choć pergaminowa skóra ujmowała jego twarz jakby w twardą, żółtawą pochwę.
Roztocki, który przed nim w tej chwili wysiadał z samolotu, szepnął, nachylając się do niego, bo staremu słuch stępiał:
— Żebyś widział te tłumy na Kaźmierzu!
Kwaśniewski poruszył się żywo.
— To i dobrze! Sam kazałem ich spędzać na ten auto da razon, jakim jest spalenie apostoła zabobonu! Niech drżą i korzą się przed władcą!
Roztocki ruszył ramionami.
— Mnie się zdaje, że oni teraz wcale nie kwapią się padać do nóg Rabbiemu.
Stary spojrzał niespokojnie na kolegę dygnitarza.
— Myślisz? A ja sądziłem, że cała ta propaganda starego oszusta czy wizjonera, to chwilowy impuls histeryczny, a w najgorszym razie powrotna fala talmudyzmu, dla nas niegroźna!
Roztocki poruszył głową.
— To nie groźne, ale co innego. Propaganda Eljasza jest podobną do Henochowej. Jeden i drugi szerzą chrystjanizm.
— I żydzi idą na lep takich haseł?
— Idą!
— Może jednostki tylko?
— Nie! Masy!
Stary uderzył nogą o ziemię.