Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wykała wzorem korzących się przed nim tłumów zwać bogiem.
W takim nastroju zastały ją rewelacje, usłyszane w koszarach Franciszka Józefa. Rewelacje te wzburzyły ją do głębi. Rozdarła się zasłona, otaczająca dotychczas ukochanego człowieka: zamiast złota, ujrzała próchno. „Czy on mnie znów nie ujarzmi i nie oślepi, jak już bywało?“ — myślała sobie, wracając z więzienia z sercem złamanem. Ujarzmił i oślepił, ale na chwilę tylko, póki był przy niej. Tłumaczył jej wymownie konieczność państwową i powinność władcy usuwania zgorszeń i przeciwdziałania złemu. „Czy chciałabyś — mówił — bym dozwalał złoczyńcom w oczach moich podkopywać dzieło, wzniesione z takim wysiłkiem mądrości i mocy? Czy sądzisz, że zbrodnia ideowa przestaje być zbrodnią? Owszem, jest gorszą od pospolitego kryminału, bo pociąga na manowce szlachetniejsze natury, do prawdy stworzone a idące w sieć fałszu! Tak! Przyznaję! Każę tych ludzi męczyć i zabijać, i nie spocznę, póki nie wytępię do ostatniego tak samo, jak cywilizacja nie spocznie, póki nie wytępi ostatniego lwa i wilka. Mogęż czynić inaczej? Nie jestemże prawdą wcieloną i światłem świata? I kto przeciw mnie czyni, nie probujeż gasić tego światła, nie bluźniż przeciw prawdzie? A skoro tak, nie jestże winien kar najcięższych? I nie byłożby małodusznością i zaparciem się boskiego posłannictwa, jakie mi przypadło