Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Uśmiechnął się łagodnie.
— Nie skłamałbym za cenę życia. Miałżebym mącić sobie spokój ducha w chwili, gdy stąd odchodzę?
— Nie! Ten człowiek nie kłamał! Jego oczy dawały świadectwo prawdzie jego słów. A skoro słowa jego były prawdą, czemże był Gesnareh, czem jej wiara w Proroka?
On zdawał się czytać w jej myśli, na twarzy jego bowiem odmalowało się współczucie.
— Tyś weń wierzyła? — szepnął, ujmując jej rękę.
Skinęła w milczeniu głową.
— I słowa me zachwiały tę wiarę?
Odpowiedziała mu jedynie spojrzeniem, w którem uczuł morze całe bólu.
— W takim razie podwójnie raduję się ofierze, jaka mnie czeka! Modlitwy braci w owym dniu zostały wysłuchane!
Przycisnął rękę jej do ust.
— Żegnaj, siostro! Dla mnie walka dobiega kresu, przed tobą początek jej dopiero. Niech cię wspomaga Pan!
Odszedł. Ona pozostała bez sił, bez myśli. Obaliło się przed nią wszystko. I zdała się sama sobie zniszczonym szczątkiem czegoś, co żyło dawniej, a teraz martwe, bezużyteczne unosi się, miotane falą i wiatrem, ku dalekim, nieznanym brzegom, na których ni życia mu odnaleźć, ni spokoju i zapomnienia.