Przejdź do zawartości

Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

który chcę cię wynieść! Nikomu nic do wybranej władcy, do oblubienicy, którą przed wiekami przeznaczyły dla mnie losy! Ja i ty — pod nami świat, u naszych stóp w proch rozpostarta ludzkość!
Podniósł w górę oczy, jakby nasycając je jakimś niewidzialnym a pełnym czaru widokiem, potem opuścił je na Edytę z gorzkim wyrazem.
— A ty stawiasz między sobą a mną brata, by straż trzymał twej dziewiczej cnoty!
Odwrócił się z szyderstwem na ustach, a ją przejęła trwoga. Do czego on zmierzał? Czego od niej zażąda? I przypomniała sobie teraz, jak w porywie wdzięczności i podziwu wołała raz do niego, że gotowa poświęcić dlań wszystko. Ale nie! Nie wszystko! cofnęła się o krok zasłaniając się skrzyżowanemi rękami i błagalnym wzrokiem. Nie! Nigdy! Raczej śmierć!
On patrzał na nią przenikliwie, a uśmiech szyderczy na jego ustach stawał się coraz bardziej piekącym i urągliwym.
— O ludzie! — zawołał. — Jakże niskim jest bieg waszych myśli i poziom waszych pożądań, jakże kala wszystko, czego się dotknie wasza namiętność, skoro i tę oto wybraną z pomiędzy miljonów zatruwa nikczemna troska, i sądzi, żem dostępny nędznym pokuszeniem ciała!
Przeszedł się kilkakroć po obszernej izbie, potem zatrzymał się przed Edytą.