Przejdź do zawartości

Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z kąta rozległo się krótkie, szybko stłumione szlochanie. Znać było po tych ludziach, że są zgromadzeniem mężów, że jest w nich moc i że moc tę przynieśli tu ze sobą, żądni czynu, a nie podniecających na chwilę wrażeń.
— A co? Czy to nie przemówiło pani do duszy — szepnął Edycie ojciec Wincenty. — I czy nie chciałabyś pozostać z nami?
Edyta spojrzała na niego jakby przez mgłę.
— Ach, tak! — odrzekła głosem przyciszonym i jakby sennym. — Chciałabym, wie Bóg, że chciałabym! Jakże mogłabym nie chcieć?
— Chwała Panu! — zawołał ksiądz, a twarz mu rozpromieniała.
Ona jednak nie zważała i mówiła dalej, wpatrzona w przestrzeń, raczej do siebie, niż do niego.
— Wszak wszystko tu tak piękne, tak wzniosłe!
Któżby nie chciał być w orszaku Baranka i krwi swej nie oddał dla okupu własnych i cudzych win, gdy On oddał!
Ksiądz za rękę ją pochwycił.
— Więc spełni się, o co modliliśmy się tak długo, i staniesz się nam siostrą!
Edyta poruszyła głową pół przyświadczając, pół przecząc, a na twarzy przeleciał jej wyraz jakby bezradności czy zakłopotania.
— Tak jest! — poczęła mówić łamiącym się głosem. Ja wiem, że mi trzeba iść z wami. I chciałabym, ach, jak chciałabym! Ale jakże