Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Spojrzał ku sankom i chacie, na zamarzniętą równinę. Wtedy radosny jego grymas zniknął, a zastąpił go szyderczy śmiech rozczarowania. Poznał zdumiewającą prawdę!
— Sam? — zapytał!
— Tak, sam, — odparł Filip, skinąwszy głową. — Jest ze mną tylko Cecylia Armin. Przyprowadziłem ją do ojca. Pewien hultaj, nazwiskiem Blake, znajduje się również w tych okolicach w towarzystwie zgrai Eskimosów. Dałem mu porządną nauczkę i zmyliłem chwilowo swój ślad. Ale spodziewam się, że wkrótce pokaże swój nos.
Olaf począł się śmiać.
— To zabawne, — rzekł. — Chwała Bogu! Przybędą, że tak powiem, najbliższym pociągiem. Podczas gdy połowa plemienia goniła za panem, druga połowa ścigała mnie. Ale najkomiczniejsze jest to, że pan przybywa sam...
Oczy jego spoczęły nagle na strzelbie i rewolwerze.
— Amunicja? — zapytał. — I ma pan może także żywność?
— Czterdzieści naboi, — odparł Filip. — Z tego część do rewolweru. A następnie mam wiele mięsa.
— A zatem wszystko składa się doskonale! — huknął Szwed. — Zamknijmy się w chacie i weźmy ze sobą psy. Prędzej!
Wystrzał, po którym od strony lasu gwizdnęła kula i przeleciała nad ich głowami, był komentarzem do słów Olafa Andersona.
Psy wprowadzono szybko do chaty, zabrano sanki, które z trudem przesunięto przez drzwi. W czasie tej czynności kilkanaście dalszych wystrzałów huknęło z daleka i jedna z kul, znalazłszy w drzewie chaty ciasną