Strona:James Fenimore Cooper - Ostatni Mohikanin.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

drowcy ujrzeli młodego indjanina, jak wracał spokojnie do obozowiska. Przy pasie jego wisiał świeży skalp.
— Cóż to było? — spytał Sokole Oko.
— Oneida — odpowiedział spokojnie Unkas.
— Co mówisz! — wykrzyknął strzelec. — Jeśli to prawda, to trafiliśmy w dwa ognie, gdyż niema na świecie większych łotrów jak huroni i oneida. Ale wobec tego, że nie słychać, aby się ich tutaj więcej kręciło, możemy zgasić ognisko i udać się na spoczynek.
Sokole Oko podniósł się z legowiska przed świtem, szybko obudził pozostałych wędrowców i dał hasło do wymarszu. Podróżni przesunęli się cicho wzdłuż fos fortu, zasypanych gruzem, na którym stopy nie pozostawiały żadnego śladu i zbliżywszy się do brzegu jeziora wsiedli do przygotowanego zawczasu przez Unkasa kanu. Aby na miękkim piasku wybrzeża nie pozostawić śladów, kazał Sokole Oko przerzucić deski i po nich przeprawiono się do łódki. Strzelec i mohikanie schwycili za wiosła i lekka łódeczka pomknęła jak strzała po sichych wodach wielkiego jeziora. Po kilku godzinach szybkiej jazdy kanu zaczęło się zbliżać do przeciwległego brzegu jeziora, w pobliżu którego znajdowało się szereg wysepek pokrytych lasem. Czingaszguk przeszedł na dziób czółna, aby swobodniej obserwować wysepki, w których mógł się ukrywać wróg.
— Hu! — wykrzyknął ostrzegawczo wódz dela-