Strona:James Fenimore Cooper - Ostatni Mohikanin.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Unkas dokona tego! — odpowiedział indjanin spokojnie i poważnie.
Nieszczęśliwy ojciec wyciągnął rękę po nędzny kawałek szala i przycisnął go do swej piersi, podczas gdy oczy jego błądziły niespokojnie od krzewu do krzewu, starając się wyczytać w nich tragedję, jaka tu zaszła.
— Tutaj niema już żadnych zwłok — rzekł Heyward głosem przyduszonym — do tych miejsc mordercy nie dotarli.
— Tak jest istotnie — dodał Sokole Oko. — Niemniej jasnem jest, że młoda kobieta sama, lub w towarzystwie tych, którzy ją uprowadzili, tędy przechodziła. Musimy iść jej śladem, który Unkas niezawodnie odkryje.
Wywiadowca mówił jeszcze, gdy Unkas, który tymczasem pobiegł aż na skraj lasu, zawołał stamtąd na swoich towarzyszy. Wszyscy pośpieszyli natychmiast na jego zew. Na niskiej gałęzi buku powiewał drugi kawałek zielonego szala.
Heyward chciał rzucić się do lasu, ale strzelec zagrodził mu drogę swoją długą strzelbą, mówiąc:
— Spokojnie i rozważnie. Co czynić dalej, to już wiemy, ale nie powinniśmy działać bez zastanowienia się. Wiemy, gdzie trzeba szukać naszych pań i to wystarczy nam narazie.
— Niech cię Bóg błogosławi za te słowa, drogi przyjacielu — rzekł wzruszony pułkownik. — Ale