Strona:James Fenimore Cooper - Ostatni Mohikanin.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sząc do góry łapę niedźwiedzią. — Te łotry mogą nas podpatrywać i podsłuchiwać. Jedno słowo, któreby brzmiało inaczej, niż zaklęcia może nas kosztować życie.
— Ale — szepnął major, — co znaczy ta maskarada? I dlaczego przedsiębierze pan tak niebezpieczną grę?
— Przypadek przychodzi nam często z pomocą i daje więcej, niż rozsądek i przewidywanie. Kiedy oddalił się pan od nas, zaprowadziłem pułkownika z Czingaszgukiem do starej, opuszczonej siedziby bobrów, gdzie pan Munro jest zupełnie bezpieczny, gdyż czerwonoskórzy z tej okolicy uważają bobry za święte zwierzęta i nigdy na nie nie polują. Unkas wraz ze mną udał się na poszukiwanie Kory. W czasie wędrówki natrafiliśmy na ślady huronów, którzy wyszli na polowanie i w pogoni za jednym z nich mohikanin wpadł w zasadzkę i został schwytany. Nie mogłem go pozostawić w takiem niebezpieczeństwie i pośpieszyłem z pomocą. Kiedy biegłem w kierunku wsi szczęście, a raczej Opatrzność, postawiły na mej drodze jednego z tutejszych czarodziei, który był właśnie zajęty przebieraniem się w niedźwiedzią skórę, co czynią, udając się do chorych. Była to tak wspaniała okazja, że tudno mi było jej się wyrzec. Przywiązałem tedy dzikiego do drzewa, kneblując mu, oczywiście, usta, i oto jestem tu w jego szlachenej roli. A teraz, skoro pan już wszystko wie, bierzmy się do roboty, bo szkoda każdej chwili. Czy