Przejdź do zawartości

Strona:Jack London - Wyga.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pili; domek stał na wzgórzu, nad Dawsonem. Po ukończeniu pracy Sprague o zmroku zawezwał Kita do swego ciepłego pokoju. Na dworze termometr pokazywał sześćdziesiąt pięć stopni poniżej zera.
— Nie byliście u mnie całego miesiąca, prawda, Kurzawa? — odezwał się Sprague. — Ale oto zapłata za cały miesiąc. Życzę wam szczęścia.
— A cóż będzie z umową? — zapytał Kit. — Wiecie, że tu jest głód. Nawet w kopalniach nie można dostać roboty, jeśli się nie ma własnych zapasów żywności. Umówiliśmy się.
— Nie wiem o żadnej umowie — przerwał mu Sprague. — Stine, czy słyszałeś o jakiej umowie? Najęliśmy was na miesiąc. Oto wasza zapłata. Czy chcecie pokwitować?
Kitowi zrobiło się ciemno w oczach i ręce zaczęły mu latać. Obaj młodzi ludzie cofnęli się, zobaczywszy to. W życiu swojem Kit nie uderzył w gniewie człowieka, lecz tak był pewny, że stłucze Sprague’a na kwaśne jabłko, iż nie mógł się na niego zamierzyć.
Krótki zauważył jego zmieszanie i przyszedł mu z pomocą.
— Słuchajcie, Kurzawa! Nigdy w życiu nie podróżowałem jeszcze z tak brudnym bagażem. Dopiero dziś wdepnąłem. Musimy się trzymać kupy, rozumiecie? No, a teraz zabierzcie swoje koce i sypcie pod „Jeleni Róg”. Czekajcie tam na mnie. Ja się tu tymczasem rozprawię, wezmę, co mi się należy, i dam im, co im się należy. Na wodzie nie jestem bardzo mocny, ale teraz jestem już na sta-