Strona:Jack London - Wyga.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cia od brzegu, — podejmę się zepchnąć łódź na głębinę.
— Co wy się na tem rozumiecie! — żachnął się Stine.
— Może się pan przekona!
Pierwszy raz w życiu pracował za pieniądze, ale mimo to w mig pojął konieczność karności. Poszłusznie i chętnie brał udział w różnych daremnych wysiłkach odbicia od brzegu.
— Więc jakże wy to sobie wyobrażacie? — spytał go wreszcie napół z płaczem zdyszany Sprague.
— Niech panowie siadają i siedzą spokojnie, dopóki wiatr nie zcichnie, — a wtedy pchać z całych sił!
Mimo, że plan ten był całkiem prosty, on pierwszy wpadł na tę myśl. W zastosowaniu poskutkował odrazu, wobec czego rozpięto na maszcie derkę i łódź pomknęła na jezioro. W Stine’a i Sprague’a zaraz wstąpiła otucha. Krótki, mimo swego chronicznego pesymizmu, nigdy nie tracił humoru, zaś Kit był zanadto zainteresowany, aby mógł być w złym nastroju. Sprague mocował się przez kwadrans ze sterem, wreszcie spojrzał błagalnie na Kita, który go natychmiast zluzował.
— Ręce mam jak połamane, tak rwie — jęknął Sprague na swoje usprawiedliwienie.
— Pan nigdy nie jadł niedźwiedziego mięsa, nieprawda? — spytał Kit ze współczuciem.
— Cóż, do djabła, rozumiecie przez to?
— O, nic, tak tylko myślałem.
A poza plecami swego chlebodawcy spostrzegł