Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łych dwóch morskich wygów i okazywać moją męskość, pijąc z nimi wesoło, i swobodnie pijąc, aby pić.
Trunek robił swoje; opowiadania Scottiego i harpunnika rozbrzmiewały w przestrzeni kajuty i w moim mózgu jak wielki, burzliwy, wolny wicher, i w mojej wyobraźni przeżywałem przyszłe lata, miotany przez dzikie, szalone, sławne, niezliczone przygody.
Zaprzyjaźniliśmy się bardzo ze sobą. Nasza pościągliwość i małomówność były przełamane. Byliśmy tak bliscy z sobą, jak gdybyśmy się znali od wielu lat i wznosiliśmy toasty za przyszłe wspólne podróże. Harpunnik opowiadał o niepowodzeniach i o poufnych sekretach. Scotty płakał, wspominając matkę w Edynburgu — damę, jak zapewniał, wysoko urodzoną, która przypadkowo znalazła się w groźnych warunkach, która wysiliła się, aby napróżno zapłacić właścielowi okrętu za jego praktykę, która poświęcała się dla niego, marzyła o jego karjerze kupca i szanownego obywatela i której on złamał serce, ponieważ uciekł z okrętu, z Australji, i wstąpił na inny okręt jako zwykły marynarz, pracując przy maszcie. I Scotty udowodnił swoje opowiadanie. Wyciągnął z kieszeni ostatni, smutny list matki i płacząc, czytał nam go głośno. Harpunnik i ja płakaliśmy razem z nim i przysięgaliśmy, że wszyscy trzej wstąpimy na okręt wielorybi Bonanza, będziemy zarabiali dobrą zapłatę, i, zawsze razem, odbędziemy pielgrzymkę do Edynburga, aby złożyć furę pieniędzy u stóp drogiej damy.
I kiedy John Barleycom rozpalił mój mózg i stopił moją powściągliwość, a skromność moja roztajała,