Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się porównać z kostką gumy do żucia, albo z wyborną „bombą”. Wzdrygałem się i ściskałem gardło za każdym łykiem, chociaż mężnie ukrywałem te symptomy.
Tego popołudnia kilka razy napełnialiśmy flaszkę. Miałem wszystkiego dwadzieścia centów w kieszeni, ale jak prawdziwy mężczyzna rzuciłem je na stół, chociaż w głębi serca żal mi było cukierków, które mógłbym sobie za nie kupić w ogromnym sklepie cukierniczym. Wódka wlazła nam do głowy, potoczyły się opowiadania harpunnika i Scottiego w kierunku Wschodu, o wiatrach około przylądka Horn, o rozkoszach dalekich podróży, o północnych wiatrach, o strzaskanych okrętach poławiaczy wielorybów na biegunie Polarnym.
„O, ty nie mógłbyś płynąć po tych lodowych wodach” powiedział do mnie harpunnik poufale. „Wykręciłbyś się i poszedłbyś na dno. Kiedy wieloryb roztrzaska statek, jedyna rzecz, którą możesz zrobić, jest położyć się brzuchem na wiośle i dopóki cię zimno nie skręci, możesz płynąć”.
„Pewnie” odpowiedziałem, kiwnąwszy głową z wdzięcznością i z takim wyrazem, jakbym ja także był poławiaczem wielorybów i mógłbym również znaleźć się na Oceanie Północnym. Istotnie, zanotowałem sobie w pamięci tę szczególnie ważną informację i utrwaliłem ją sobie w mózgu tak, że do dzisiejszego dnia jeszcze tam tkwi.
Zpoczątku nie mogłem zabrać głosu. Wielkie Nieba! miałem zaledwie czternaście lat i nigdy jeszcze nie byłem na Oceanie. Mogłem tylko słuchać