Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

świata, którą odwiedziłem, łączy się we mnie wspomnienie pijatyki z towarzystwem, w którem podówczas przebywałem. Wspaniałe noce, dnie i chwile swobody, owe bujne przygody cisną się do mych wspomnień. Czytam gazetę i uderza się wyraz „Wenecja”. Natychmiast przypominam sobie pewien stolik w ustronnej kawiarence. „Bitwa pod Santiago” powiada ktoś; ja odpowiadam — „tak, byłem kiedyś w tych stronach”. Ale nie owe strony, nie wzgórki kotliste, ani Drzewa pokoju widzę. Widzę natomiast we wspomnieniach kawiarnię „Wenus” na plaży w Santiago, gdzie w jedną noc gorącą piłem w towarzystwie umierającego suchotnika.
„East End w Londynie”, czytam te słowa, lub słyszę, jak kto powiedział. I natychmiast przed zamkniętemi powiekami powstaje wizja oświetlonych szynków, a w uszach moich brzmi: „dwie gorzkie”, albo „trzy szkockie”.
„Dzielnica Łacińska” — i nagle jestem w kabaretach studenckich, a dokoła mnie pogodne oblicza i wesołe duchy sączą chłodny absynt, a my dyskutujemy podniesionymi głosami, z żywością łacińskiej rasy, o bogu, sztuce, domokracji i innych podstawowych problemach bytu.
Płyniemy rzeką La-Plata, i mamy zamiar, z powodu uszkodzenia statku, przybić do Buenos-Aires, zwanego Paryżem Ameryki. W wyobraźni widzę wesołe zbiorowiska, mężczyzn, radośnie wzniesione szklanice, a śpiew i okrzyki podnieconych gardzieli brzmią w mych uszach. Żeglujemy północno-wschodnim szlakiem Pacyfiku, i staramy się namówić naszego