Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/280

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z sztuczną powagą omawiam najnowsze wydawnictwa, dyskutuje nad mizerją życia codziennego i żonglując błyskotliwymi argumentami i kpinami, szafuję skarbami świetnych paradoksów. Nastrój się zmienia; lekki i wesoły, ku ogólnemu przerażeniu żartuję sobie z szacownych i tchórzliwych fetyszów burżuazyjnych, docinam opasłym bożyszczom i śmieję się z bezdennej głupoty mądrości.
Clown wszechwładny! Clown! Jeśli już ktoś musi być filozofem, niech przynajmniej będzie Arystofanesem! Nikomu przy stole ani się nie śni, że jestem podochocony. Jestem w dobrym humorze, ot co! Znużony myśleniem poczynam po obiedzie opowiadać dowcipy, urządzam zabawy towarzyskie, a wszystko bawi się w pogodnym nastroju.
Gdy noc zapada, goście się rozchodzą, wracam przez bibliotekę do mej sypialni i do siebie i do Białej Logiki, niepokonanej, która mnie nigdy nie opuszcza. Gdy zapadam w odmęty snu, słyszę płacz Młodości, tak jak go słyszał Harry Komp:

„Taki śpiew Młodości płynął:
życia dawny czar przeminął
„Nicość stopy moje chwyta.
„Młody ranek już przekwita;
„Gdy chcę na chwilę zrzucić brzemię,
„Nie mogę: Światła czeka ziemia!
„I krótsze niźli życie róży
„Barw mych tęcza szczęścia wróży,
„Gdy w szatę światła świat ubieram...
„Ach! Jam jest Młodość, gdyż umieram!”