Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bym nie pragnął trunków. Przerywałem mych tysiąc wyrazów, aby wychylić kieliszek, gdy dopiero pięćset było napisanych, a niedługo potem, rozpoczynałem nawet pisanie od picia.
Zbyt dobrze zdawałem sobie sprawę z powagi sytuacji. Stworzyłem więc nowe reguły. Stanowczo oprę się pokusie, zanim pracę ukończę. Lecz tu nowe zawikłanie, jeszcze bardziej szatańskie. Bez alkoholu ani jeden wyraz nie chciał się pojawić na papierze. Trzeba zatem pić, by móc pracować! Rozpocząłem walkę z namiętnością. Wkońcu jednak pragnienie wzrastało tak, że nie mogłem się oprzeć. Siedzę przy biurku, obracam w palcach pióro, lecz słowa nie pojawiają się. Mózg mój nie może opanować najprostszej myśli, gdy uparcie krąży w nim ta jedna, że naprzeciw, w spiżarni, stoi John Barleycorn. Gdy zrozpaczony wychylałem kieliszek, mózg rozluźniał się, a tysiąc wyrazów zaczynało płynąć gładko.
Gdy zapas likworu, którym zaopatrzyłem dom mój w Oakland, wyszedł, postanowiłem nie kupować więcej. Nie pomogło to niestety nic, gdyż w piwnicy pod spiżarnią miałem jeszcze moc koszów z butelkami piwa. Napróżno starałem się pisać. Piwo jest tylko marnym surogatem wódki; prócz tego nie znosiłem piwa, a jednak jedyna myśl, która uparcie brzęczała mi w mózgu, była ta, że przecież tak łatwo dostać się do tego piwa w piwnicy! Dopóki nie wypiłem pół litra, słowa nie chciały się zjawić, a tysiąc przesuwał się przy akompanjamencie niezliczonej ilości szklanek. Co gorsza, piwo wywoływało palący ból i kłucie w sercu. Mimo to szybko osuszy-