Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czynnością. Wyciąga swe szpony po człowieka, bez względu na jego stan. Zarzuca sieć zguby na wszystkich bez różnicy. Stare lampy Aladyna wymienia na nowe, szarą rzeczywistość na błyskotliwą złudę, aby wkońcu oszukać tych wszystkich, którzy mu się oddali.
Jednakowoż nie upiłem się tym razem, a to z tej prostej przyczyny, że do najbliższego szynku było półtorej mili odległości. Musiała też zaważyć na szali i ta okoliczność, że potrzeba upicia się nie była znów tak wielka. W przeciwnym bowiem razie byłbym poszedł dziesięć razy tak daleko, byle się dostać do szynku. Gdyby jednak szynk był naprzeciwko, z pewnością byłbym się upił. Tymczasem nie pozostało mi nic innego, jak rozłożyć się gdzieś w cieniu i spędzić dzień wolny od pracy na czytaniu gazet niedzielnych. Ale nawet do czytania tych głupstw byłem nazbyt zmęczony. Najwyżej jeszcze dodatek humorystyczny wywoływał blady uśmiech na mej twarzy, poczem zapadałem w sen.
Był to, swoją drogą pewien sukces, że przez cały czas mej pracy w pralni nie uległem ani razu Johnowi Barleycorn. Słyszałem jego wezwanie, pragnienie gryzło mnie, pożądałem upojenia każdą tkanką. Taki był wstęp do potężnego i wszechmocnego pragnienia w późniejszym wieku.
Przyczyna tej świadomej potrzeby tkwiła obecnie w moim mózgu. Organizm mój nie potrzebował alkoholu. Jak dotąd, czuł on raczej wstręt do niego. Gdy upadałem ze znużenia przy podawaniu węgla, w świadomości mej nie zabłysła nawet myśl wypicia