Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dłem i objąłem je nogami. Zrazu chlipnąłem pianę. Byłem rozczarowany. Cały urok prysnął. Widocznie piana nie była najlepsza. Smak jej wcale nie przypadł mi do gustu. Nagle przypomniałem sobie, że dorośli zmiatają pianę na bok przed piciem piwa. Zagłębiłem twarz w pianę i chlipnąłem czystego napoju. Nie smakował mi również. Jednakże piłem. Wszakże dorośli wiedzą, co robią. Obliczając szkodę jaką zrobiłem z uwzględnieniem rozmiaru wiadra u góry, ilości przeze mnie wypitej, a także rozlanej z powodu zanurzenia twarzy aż po uszy, trudno byłoby dokładnie określić, ile naprawdę mogłem wypić? Co prawda łykałem je jak lekarstwo, ze wstrętem, pospiesznie aby przejść już tę próbę ogniową.
Dreszcz przebiegł me ciało, kiedy ruszyłem w dalszą drogę, zdecydowałem więc, że przyjemny smak widocznie przyjdzie później. Spróbowałem jeszcze kilka razy w przeciągu tej długiej drogi. Nagle zaambarasowałem się, że tak wiele piwa brakuje w wiadrze, lecz przypomniałem sobie, w jaki sposób zwietrzałemu piwu przywracają pozory świeżości; wziąłem patyk i zacząłem mącić nim piwo, póki na wierzchu nie ukazała się piana.
Ojciec nie zauważył nic podejrzanego. Wypił piwo ze skwapliwością spoconego oracza, oddał mi wiadro i zaczął orać dalej. Usiłowałem, biec obok koni. Przypominam sobie, że chwiałem się i wpadałem prawie pod kopyta końskie, i że ojciec ściągnął gwałtownie lejce, aby konie mnie nie stratowały. Mówił mi później, że brakowało tylko cala, a byłbym nie uniknął przygniecenia. Nie-