Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zaznałem odrazu. Byłem podniecony, zaciekawiony i poszukiwałem w dalszym ciągu. O kieliszku nie pomyślałem ani razu. Niejednokrotnie przychodzą mi na myśl moje i Louis’a przygody, ilekroć snuję jaką społeczną teorję. Były to przeżycia czystej, naiwnej młodości, z których wyniosłem jedną prawdę, raczej biologiczną niż społeczną, a mianowicie:

Czy w chłopskiej chacie, czy, w pańskiej komnacie
Kobieta kobietą jest, miły bracie.

W niedługim czasie poznałem miłość dziewczęcą, jej słodką bezgraniczną rozkosz w pełnej chwale i tak cudną. Imię jej było: Haydee. Miała lat piętnaście czy szesnaście. Z pod jej króciutkiej spódniczki widać było wysokie trzewiczki. Siedzieliśmy ramię przy ramieniu, na zebraniu Armji Zbawienia. Ani ona ani jej ciotka, siedząca przy niej po drugiej stronie nie były „nawrócone”, ale ciotka przybyła z prowincji, gdzie nie było Armji Zbawienia, wstąpiła więc na pół godzinki wiedziona ciekawością. Louis siedział obok mnie i spoglądał na Haydee — przekonany jestem iż czynił to bez żadnych zamiarów, gdyż to nie był typ dziewczyny w jego guście.
Nie przemówiliśmy do siebie, ale w ciągu tej pamiętnej pół godziny rzucaliśmy ukradkiem spojrzenia, bojaźliwie spuszczaliśmy oczy, to znowu spoglądaliśmy na siebie wymownie. Haydee miała delikatny owal twarzy, nad oczami śliczne brwi. Nos jej był istnem marzeniem, słodkie usteczka, skarbnica setek kaprysów. Na głowie miała słomiany kapelusik i nig-