Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niądze, więc każdy stawiał. Po stu dniach żmudnej pracy i zupełnej abstynencji, w doskonałym stanie zdrowia, które tryskało z nas poprostu, o temperamentach wybujałych, hamowanych dotąd dyscypliną i warunkami, cóż dziwnego, że zapragnęliśmy kieliszka a nawet dwóch. Potem bezwłocznie mieliśmy się puścić na miasto.
Stara bajka. Tyle kolejek trzeba było wypić a gdy do żył przeniknął błogi czar, a głowy nasze i uczucia zmiękły, miało się przeświadczenie, że nie jest to pora na robienie niemiłych różnic w odnoszeniu się do ludzi — pić z tym towarzyszem, a temu odmówić. Byliśmy towarzyszami, których zbliżyły burze, którzy wspinali się na te same reje i zwijali te same maszty, pełnili służbę przy tym samym sterze, wściągaliśmy wspólnie żagiel, gdy ten się obluźnił i gorączkowo sprawdzaliśmy, czy któryś nas nie wypadł przy tem za burtę. Trzeba więc było pić ze wszystkimi, każdy częstował; podnosiliśmy głosy, przypominaliśmy sobie niezliczone przysługi koleżeńskie, puszczaliśmy w niepamięć bajki, lub utarczki słowne i uważaliśmy się wzajemnie za najlepszych towarzyszy na świecie.
A więc, było to wczesnym wieczorem, gdyśmy przybyli do owego domu publicznego, i prócz tego lokalu nie ujrzałem tej nocy nic więcej w Japonji; a ów dom publiczny była to sobie traktjernia bardzo podobna do innych tego rodzaju zakładów w ojczyźnie, czy gdziekolwiek bądź na kuli ziemskiej.
Przez dwa tygodnie staliśmy na kotwicy w porcie Yokohama, i nie zwiedziliśmy tam nic prócz szyn-