Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żałosny upadek Louis’a, lecz ja byłem jeszcze młody. Moja czerwona krew krążyła szybko w żyłach, i — no, poprostu, młodość odnosi się z pogardą do złamanej starości.
Alkohol, który piliśmy był dziwnie ognistym trunkiem. Nie powiedziano nam gdzie i jak go spreparowano, — zapewne była to jakaś krajowa mieszanina. Ale palił jak ogień, był czysty jak woda i uderzał do głowy jak piorun śmierci. Nalewali go do próżnych, kwadratowych butelek, które zawierały niegdyś holenderski „dżyn” i na których jeszcze do tej pory widniała etykieta „Wódka kotwiczna”. Rzeczywiście, „zakotwiczyła” nas. Nigdy bowiem nie wydostaliśmy się poza obrąb tego miasta. Nigdy nie udaliśmy się w sampanach na połów ryb. I mimo że przepędziliśmy tam dziesięć dni, ani razu nie dotknęliśmy nogą owej ścieżki na urwistej lawie, pośród palm i kwiatów.
Spotkaliśmy dawnych znajomych wśród załogi innych szkunerów, chłopów, których widywaliśmy w szynkach w San-Francisco przed wyruszeniem na morze. Każde spotkanie oznaczało nową kolejkę; tyle było do opowiadania sobie, więc znów kolejka, a trzeba było przecież zaśpiewać, pozbytkować, napleść głupstw, póki nie poczną działać mikroby fantasmagorji; wszystko to wydawało mi się wspaniałe i cudowne, szczególnie ci rozhukani, zahartowani piraci i ja wśród nich, zebrani razem na tej orgji wśród raf koralowych. Przypomniałem sobie podania o ucztach rycerskich w uroczystych halach, zabawy na morzu i pod jego powierzchnią, uczty Wikingów,