Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wała, wijąc się wśród palm i kwiecia. Zaproponował, abyśmy puścili się tą ścieżką, na co zgodziliśmy się i cieszyli z oczekujących nas pięknych widoków, dziwnych wiosek krajowców i Bóg wie jakich niezwykłych przygód. Axel koniecznie chciał pójść na ryby. Zgodziliśmy się na to równie chętnie. Weźmiemy sampanę, kilku japońskich rybaków, znających najlepiej zarybione miejsca, i użyjemy sportu jak się patrzy. Co do mnie, rwałem się do wszystkiego.
Ułożywsy plan wycieczki, powiosłowaliśmy ponad ławicą żywego koralu ku wybrzeżu i wyciągnęliśmy łódź na bielutką plażę piasku koralowego. Idąc skrajem plaży, pod palmami kakaowemi, weszliśmy do miasteczka i natknęliśmy się na krocie rozhukanych żeglarzy z całego świata, pijących wyuzdanie, śpiewających wyuzdanie i tańczących wyuzdanie — a wszystko to odbywało się na ulicy pryncypalnej, ku zgorszeniu bezradnej garstki policji japońskiej.
Victor i Axel orzekli, że powinniśmy się napić przed wyruszeniem na tak długą wyprawę. Czyż miałem odmówić takim dzielnym towarzyszom? Tylko z kieliszkiem w ręku, trącając się za zdrowie, można utrwalić przyjaźń. Tak nakazywało życie. Kpiliśmy z właściciela i kapitana naszego statku, abstynenta, i przedrzeźnialiśmy go z powodu jego wstrzemięźliwości. Nie miałem najmnieszej ochoty pić, lecz chciałem okazać, iż jestem zuchem i dobrym kolegą. Perspektywa losu Louis’a nie przerażała mnie również, gdy przełykałem przez gardło ten gryzący i palący trunek. Wprawdzie John Barleycorn spowodował