Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i niby rozpaczliwy bieg pod niemi, i wybuchy głośnego śmiechu reszty pijanych ilekroć, przewracałem się. Zdawało im się, że jestem tylko potężnie urżnięty. Ani im przez myśl nie przeszło, że John Barleycorn chwycił mię śmiertelnie za gardło. Ale ja o tem wiedziałem. I przypominam sobie mój gorzki żal do świata, uprzytomniając sobie, że walczę ze śmiercią, a ci inni, tuż przy mnie, nawet o tem nie wiedzą. Zupełnie tak, jakbym tonął w obliczu całego tłumu widzów, którym zdawałoby się, że wyprawiam figle dla ich przyjemności.
Pędząc pod drzewami, padłem i straciłem przytomność. O wszystkiem co zaszło potem, z wyjątkiem jednego jedynego przebłysku, musiano mi opowiedzieć. Nelson który był bardzo silny, podniósł mnie z drogi i wepchnął do wagonu! Gdy mnie wreszcie usadowił, zacząłem się wyrywać, chwytać powietrze tak łapczywie, że nawet Nelson, chociaż zupełnie otumaniony, poznał iż źle ze mną. Czułem, że lada chwila mogę umrzeć. Niejednokrotnie przychodzi mi na myśl, że w owym momencie bliższy byłem śmierci, niż kiedykolwiek bądź. Stan mój ówczesny znam jedynie z opowiadań Nelsona. Usychałem z pragnienia, wnętrzności paliły mnie strasznie, a w tej agonji żarty ogniem i dusznością, potrzebowałem powietrza, by odetchnąć. Pożądałem straszliwie powietrza. Próby moje, by otworzyć okno spełzły na niczem, gdyż wszystkie okna były zaśrubowane. Nelson, przywykły do pijanych szaleńców, mniemał, że chcę wyskoczyć oknem. Starał się powstrzymać mnie, lecz walczyłem