Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z obcymi, mogli się stykać, schodzić i zawierać znajomości.
Lecz wróćmy do mego opowiadania. Gdy opuściłem Benicję, droga mnie wiodła dalej przez szynki. Nie zbudowałem żadnych moralnych teoryj przeciw pijaństwu a jak przedtem, nienawidziłem smaku alkoholu. Wzbudziły się jednak we mnie poważne podejrzenia przeciw John’owi Barleycom. Nie mogłem mu zapomnieć figla, którego mi wypłatał; a przecież ja bynajmniej nie chciałem umierać. Piłem więc w dalszym ciągu, obserwując bacznie John’a Barleycom i powziąłem postanowienie, aby nie poddawać się w przyszłości żadnym sugestjom samobójstwa.
W obcych miastacah zawierałem szybko znajomości w szynkach. Gdy cienko śpiewałem i nie miałem czem opłacić noclegu, szynk był jedynem miejscem, gdzie mogłem ogrzać się przy piecu. Mogłem wejść do szynku, umyć się, oczyścić ubranie, uczesać włosy. Szynki zawsze są djablo dogodne. W mojej zachodniej ojczyźnie znajdziesz je na każdym kroku.
Nie mogłem przecież wchodzić do mieszkania obcych ludzi. Drzwi ich nie stały przedemną otworem. przy ich kominkach nie było dla mnie miejsca. Kościołów i kaznodziejów nie znałem, to mnie nie pociągało. Zresztą, to było pozbawione świetności, romantycznego blasku, nadziei przygód. Nie można tam było spodziewać się czegoś nowego, niezwykłego. Rodzili się i umierali w tych samych miejscach, czciciele ładu i porządku, ciasne, ograniczone i upośledzone kreatury. Ani wielkości ani fantazji, ani ko-