Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dogodne miejsca postoju były w nieregularnych odstępach, co w związku z rozmaitym stanem dróg, zmuszało mnie już na dzień naprzód do ułożenia planu podróży, oraz programu pracy. Musiałem wiedzieć, kiedy mam wyruszyć, by wczas wziąć się do pisania, tak, aby ukończyć dzienne pensum. Czasem brałem się do pisania już o piątej rano, gdy mnie oczekiwała dłuższa podróż. Gdy jazda zapowiadała się lżej, nie rozpoczynałem pisania przed dziesiątą.
Ale jak ułożyć plan? Skoro tylko przybywałem do miasta i wyprzągłem konie, idąc ze stajni do hotelu, wstąpiłem do szynku. Pierwsza rzecz pić, oh, pragnąłem napić się; nie należy jedak zapominać, dlaczego nauczyłem się uciekać do trunków w tym wypadku, gdyż tą jedynie drogą mogłem zasięgnąć informacyj. Otóż, przedewszystkiem, napić się. „Nalej sobie też”, rzuciłem szynkarzowi. A potem, pijąc z nim, wypytywałem go o stan dróg, o miejsca postoju w dalszej podróży. „Poczekaj no” — mówił zwykle szynkarz: „po pierwsze, droga prowadzi przez Tarwater Divide. Zazwyczaj jest w dobrym stanie. Jeździłem tamtędy przed trzema laty. Tej wiosny jednak był tam zatór. Wiesz co? Zapytam Jerzego” — Tu szynkarz, zwraca się do któregoś tam, siedzącego przy jakimś stole, czy też opartego nieco dalej o bufet, Jerzego, który może być również dobrze Tomem lub Billem. „Słuchaj, Jerzy, jaka tam droga przez Tarwater? Zjeżdżałeś tam zeszłego tygodnia do Wilikinsa”. I podczas gdy Jerzy zaczyna powoli puszczać w ruch swój aparat myślenia i mówienia, podsuwam myśl, aby napił się z nami. Wtedy już rozwija się