Strona:Jack London - Córa nocy.pdf/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wewnątrz panowały ład i czystość, jakie rzadko tylko spotyka się w indyjskich wigwamach. Posłanie było sporządzone na świeżych gałęziach jodłowych. Składało się z przeróżnych skór, nagromadzonych jedna na drugą. Wszystko to pokrywał wspaniały płaszcz z białych łąbędzich skór. Nigdy nie widziałem równie pięknego. Na płaszczu zaś siedziała ze skrzyżowanemi nogami Lucy. Skóra jej była barwy orzechowej. Nazwałem ją dziewczyną. Nie była nią. Była kobietą, o bronzowej skórze, amazonką, kobietą wspaniale zbudowaną i królewsko dojrzałą. Oczy jej zaś były błękitne.
To właśnie uderzyło mnie. Jej błękitne oczy. Nie, nie były błękitne. Raczej szafirowe. Były jak morze i niebo stopione w jedną całość. Spojrzenie ich przytem było nader mądre. Powiem więcej. Spostrzegłem w tych oczach błyski gorące, słoneczne, bardzo ludzkie, a jeszcze więcej powiedziałbym kobiece. Tak było istotnie jak mówię. Oczy jej miały wyraz prawdziwej kobiecości. Wszak wiecie co to znaczy. Czyż mogę tu dodać coś jeszcze? Jednocześnie zaś bił z tych szafirowych oczu dziki niepokój, tęsknota niepohamowana i wreszcie chłód, chłód absolutny, coś jakby spokój wszechmądrości filozoficznej.
Tu Trefethan urwał nagle.
— Sądzicie moi drodzy, że uraczyłem się po nad miarę? Nie, bynajmniej. Ta szklanka jest piątą dopiero z kolei od obiadu. Jestem przeraźliwie trzeźwy. Mówię zupełnie poważne. Wywołałem tylko cienie mej świętej młodości. To nie stary Trefethan opowiada