Strona:Jack London - Córa nocy.pdf/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mapie, strumienia, który w Kalifornji łacno uznanyby został za rzekę. Była to wspaniała dolina. Niekiedy zagradzały mi drogę niebotyczne kanjony, to znów otwierał się widok na cudowne przestrzenie, szerokie i długie. Na nizinach ciągnęły się żyzne pastwiskach, na zboczach łąki, obficie upsstrzone kwieciem, wyżej wreszcie całe gaje drzew, pięknych jodeł, dziewiczych i wyniosłych.
Moje psy tarzały się tu na grzbietach, lizały sobie poranione łapy i baraszkowały wesoło. Ja zaś rozglądałem się za jakimś wigwamem indyjskim. Pragnąłem zdobyć sanki oraz poganiaczy i ruszyć z pierwszym śniegiem. Pora była spóźniona i te łąki usiane kwiatami wprawiły mnie w zdumienie. Sądziłem, że znajduję się w podbiegunowej okolicy, a tymczasem w tej dolinie trwało lato. Kiedyś zapewne nadejdzie dzień, że biali osiedleńcy zawędrują aż tam 1 zasieją pszenicą całą dolinę.
Spostrzegłem wkrótce dymy, usłyszałem ujadanie indyjskich psów i niebawem znalazłem się w obozie. Było tam conajmniej pięciuset czystej krwi Indjan. Ich zadowolone twarze znamionowały, że ostatnie polowania wypadły pomyślnie. Tam właśnie spotkałem tę dziewczynę, Lucy. Takie imię nosiła. Porozumiałem się z Indjanami szybko, choć tylko na migi. Zaprowadzili mnie do okazałego namiotu. Cały sporządzony był z łosich skór, wiecie, tych lepszych, wędzonych w dymie, starannie wygładzonych ręcznie, o barwie żółtego bronzu. Namiot otwarty był od strony obozowego ogniska.