Przejdź do zawartości

Strona:J.I.Kraszewski - Czercza mogiła.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tał, pomiarkował się i cofnął, coś w tym człowieku jest podejrzanego.
— Ja tam nic nie wiem — odparł Wiła — ale narażać się szlachcie nie myślę.
— Bo byś z gruntu przepadł. I co więcej, dorzucił Jacek — gdybyś dziś chciał zamiast szkodzenia pomagać przyjaciołom Wilczury, zdaje mi się, że nie źle byś na tem wyszedł.
To rzekłszy zamilkł pan Jacek, a Wiła jakby go co spowiło, stanął wyprężony nagle, zamyśliwszy się głęboko.
— Waść to sobie gadasz ze swego domysłu — rzekł powoli, ale gdybym ci pomódz chciał a mógłbym lepiej niż kto inny, to by mnie jak starym zwyczajem, dla tych jakichś potwarzy odrzucono. Wiła matacz, Wiła kobieciarz, Wiła zdrajca, Wiła pijak, Wiła szubienicy wart bez sądu, powiadają, choćby im czyste złoto dawał, to mu nie wierzą; musi więc Wiła tym stać u boku, co go nie odpychają. Albo to myślicie nie wiem, że szlachta cała na Hawnula, a gdybym ja przyszedł do niej ofiarując pomoc, ręczę, żeby mi w oczy plunęli.
— Ot wiecie co, kiedy się o tym zgadało — rzekł Jacek; chcecie mnie za pośrednika? to wam ofiaruję. Ja ze szlachtą dobrze, oni mnie kochają, choć także dziwy na mnie plotą, że się trochę zabawić lubię; powiem przy zręczności, że waść byś im mógł pomódz i nie był od tego!
Wiła pocmokał.
— Hm! hm! mów sobie co chcesz, ale i to dodaj, że Wiła ubogi, że Wiła klienta stracić nie może, nie mając czegoś na widoku.