Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   90   —

bnie wybornego kompana — Rokszyckiego. Więc zaraz pierwszego dnia tak się około niego zakrzątnęli, tyle mu okazali i obiecali ułatwień w poznaniu kraju, lnu, konopi, ludu i obyczajów, że rozweselony Kazimierz nazywał ich już po imieniu i, będąc rzeczywiście wybornym kompanem, znacznie tylko doświadczeńszym, studyował tymczasem ich samych, przyszłych potentatów kraju.
Dowodził teraz starszy, Miś, że w Dyneburgu jest wyborny teatr.
— Mówię tobie: Szwedki, Dunki, Niemeczki z Rygi — osobliwość! A jeden jest komik z Pitra, Kołybin. No tak ten już artysta!
— To nie teatr, to chyba jakaś buda, tingel-tangel? — powątpiewał Kazimierz.
— Wszystko równo, nazywają »teatr«. My z Benem jak wejdziem tam, mówię ja tobie — »maślanica«! — Po jakiemu wy gadacie w domu? — przerwał Kazimierz.
— Z matką i siostrami po francusku. A w gimnazyi po rusku. Po polsku to my gadamy tak... jak popadnie. Ot, żeby z tobą dawniej znali się, toby i nauczyli się.
— Pora jeszcze — wtrącił Beno. — Ja postąpię do polskiego uniwersytetu, kiedy go odkryją w Warszawie.
— Jesteś przygotowany do uniwersytetu?