Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   63   —

Co parę kroków zagradzały ścieżkę krzewy różne, dążące bujnemi odroślami do światła i wody. Aldona dawała czasem nurka pod wystające gałęzie, a czasem odgarniała je rękami i oglądała się za sieb e, czy, puszczając nagięte, nie ugodzi w idącego za nią Kazimierza.
— Niech pani puszcza gałęzie, już ja się obronię.
Spotkali po drodze krzak, opleciony całą plejadą kwitnących powojów, naniesionych tu zapewne z dworskiej góry. Aldona przystanęła i narwała garść barwnych kielichów.
Idąc dalej, upuściła jeden kwiatek, potem drugi i trzeci. A gdy zatrzymali się, aby nie wyprzedzać powoli wlokącej się łodzi, Aldona spojrzała na ręce i ubranie Kazimierza, spodziewając się ujrzeć przy nim rzucone kwiaty. Nie podniósł.
— Nieuważny, czy nieczuły? — myślała, postępując dalej.
Minęli gaj i wchodzili na nizką łąkę, po której od jeziora rozrastały się wysokie miecze ajeru. Pod nogami uginał się grunt mszysty, rudawy; chrupała soczysta kostka, pasorzyt łąk mokrych, a ślady poczęły napływać mętną wodą.
— Trzeba siąść do łodzi. Już my wyciągniemy ją i z panienką na suchy brzeg — namawiał rybak po litewsku.