Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   62   —

wietrznych, a gąszczem nieprzebytym osłaniał ląg i zasadzki na ryby.
— Macie tu państwo piękny kraj — mówił Kazimierz — taki młody!
— Ale dla pana, widzę, niesympatyczny?
Kazimierz szeroko otworzył oczy:
— Skądże pani to wnosi?
— Tak... pan przywykł zapewne do miast...
— Owszem, urodziłem się na wsi, mieszkam głównie na wsi.
— W takiem zaciszu, jak my tu mieszkamy, nie potrafiłby pan zapewne długo pozostać?
Na zapytanie podobne odpowiada zwykle człowiek dobrze wychowany gorącą pochwałą kraju i mieszkańców. Jednak nad takiem jeziorem, w tej ciszy leśnej słowa zwyczajne mogłyby paść, jak na struny, rozdźwięczyć się; nastrój był jakiś obowiązujący. Więc Kazimierz, pomyślawszy niedługo, odpowiedział żartobliwie:
— Ne żynu, panitia.
— Oj, jak szybko nauczył się pan po litewsku!
Twarze rybaków zwróciły się od łodzi, uśmiechnięte na dźwięk mowy rodzinnej z ust nieznajomego. Holowali łódź, brodząc przez trzciny. Nieco wyżej, po suchym już lesie, ciągnęła się wiązka drożyna wzdłuż brzegu. Aldona poszła po niej pierwsza, drugi Kazimierz.