Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   56   —

dłowego rozkręcania się powrozu z korby, na której pękatem, coraz topniejacem wrzecionem namotana była lina niewodu. A łódź, sunąca w dal, przystrojona tak sielankowo, zataczała przecież podstępny łuk obierzy łowieckiej.
Kazimierz i Aldona zdali całkowicie kierunek połowu na doświadczonych rybaków, a sami królowali sobie spokojnie nad modrą przestrzenią. Aldona, porozumiawszy się z ry bakami po litewsku, ostrzegła Kazimierza, że cicho trzeba siedzieć przy objeżdżaniu toni.
Więc siedzieli cicho od chwili wyruszenia, patrząc zrazu na lilie wodne, których gaj poziomy otwierał się płynnie przed dziobem łodzi i zwierał się za nią znowu, zaledwie potargany. Na dalszej wodzie nic się już nie działo po wierzchu, oprócz gry świateł, za to w głębi coraz mroczniejszej rudo-zielone porosty zdawały się łazić po dnie łapami kosmatych potworów. Już i tych nie widać, tylko przepaść zieleniejącą, do której przesącza się tu i owdzie niby deszcz świetlisty i okaże w krótkim przebłysku znikające dziwy.
— Głęboko tutaj? — zapytał Kazimierz.
— Cicho!..
Przez wierzchnią warstwę wody śmignie czasem wędrowna gromada stynek, rybiego drobiazgu, rój srebrzysty, wysiany może na zwiady pod groźny cień łodzi przez zaniepo-