Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   40   —

chudy białodrzew i komin fabryczny! Tutaj to kraj, co kwitnie, gada, zaprasza, kocha...
— A toś mi się rozmarzył, chłopcze! Już cię tu kochają? co?
— Mówię o kraju. Pierwszy raz tu jestem, a czuję się u siebie. Pól tych nie znam, ale uprawne są po naszemu; chłopa nie rozumiem, ale to nasz brat. A niech wuj spojrzy na ten dwór przy jeziorze, czy nie naszego typu? A tamten kościół daleko, na górze? Cóż to innego być może, jeżeli nie polski wiek ośmnasty?
— Znaczny kościół, dobrodzieju mój. Ciekawym, jak się miejscowość nazywa.
Rokszycki sięgnął do kieszeni, dobył z niej coś, pochylił się nad tym przedmiotem, ukrywając go od Budzisza, i po chwili odezwał się do woźnicy po litewsku:
— Ar tamsta ne żyna, kur szita bażnicza?
— Ne żynu, panajtis[1].
— A ty skąd umiesz po litewsku? — spytał Budzisz Rokszyckiego.
— Ze słownika — odrzekł śmiejąc się Kazimierz, odwrócił się i podał książeczkę panu Apolinaremu.

— Proszę, proszę... toś się wybrał, widzę, na podbój Litwy.

  1. — Czy nie wiecie, gdzie ten kościół?
    — Nie wiem, paniczu.