Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   39   —

— A to dobre drzewo, myślisz?
— Nie wiem. Ale bujne, niech wuj patrzy, i pachnące.
— Powietrze tu wyborne — rzekł Apolinary — choć trochę zimniej, niż u nas o tej porze i przy tak pogodnym dniu.
— Bo i Bałtyk niedaleko.
— Prawda, że Bałtyk... Ale i tutaj po kraju mnóstwo wody. Tam... patrz, co za jezioro!
Kazimierz siedział odwrócony od konia, więc, aby dojrzeć to, co Budzisz wskazywał przed koniem, okręcił się żywo na swem miejscu, nogę jedną opierając na hołobli. A Budzisz powstał i oparł się o ramiona woźnicy. I patrzyli obaj rozjaśnionemi oczyma.
Ze wzniesienia, na którem się znajdowali, widać było rozległą, stalowo-błękitną taflę jeziora, ujętą we wzorzystą ramę brzegów zielonych niżej, a płowych, rudych, złotawych na pagórkach. Przejmująca rzewność i słodki zapach biły od wielkiej wody.
Pierwszy Apolinary wrócił z błękitów do chwili bieżącej, zauważywszy, w jak niewygodnej pozycyi siedzi Kazimierz.
— Ależ ty, biedaku, siedzisz, z przeproszeniem, jak pies na płocie!
— Nigdy wspanialej nie podróżowałem, wuju. Co mi tam wygodnym powozem jechać po naszej mazowieckiej równinie przez szare, nagie pola, gdzie całą ozdobą waląca się chata,