Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/453

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   445   —

powrócił na wzgórze kilkakrotnie, napełnił powietrze grzmiącym śmiechem.
— Co za echo! — rzekła Krystyna, stojąc ciągle na murze.
Jak toasty pośród uczty, powtarzały się po cichych błyskawicach grzmoty aprobacyjne młodej ziemi. Wonie przywiały mocne od łąk i pól, bo już Poświst, burzy poprzednik skoro nogi, mknął rozwichrzony, wstrząsając tyrsy zielone, podnosząc pył na drogach, przychylając korne czoła traw, marszcząc poważne oblicza wód. Pojedyncza wielka kropla, wyprzedzająca ulewę, rozprysła się głośno na cegle pod nogami Krystyny.
— Trzeba wracać! — zawołał Kazimierz, wyciągając do niej ręce.
Patrzyła jeszcze przed siebie, przejęta czarem nadciągającego żywiołu, w nozdrza chwytając wiatr pachnący, ale posłuszne wyciągnęła ramiona do Kazimierza, nachyliła się do niego całą postacią ze swego piedestału.
On ją chwycił ostrożnie, przytulił oburącz i niósł.
Niósł ją tak po drodze pochyłej ze wzgórza, bacząc pilnie na grunt, gdzie stawiał swe stalowe nogi. Stąpał śpiesznie i pewnie, unosząc pod dach bezpieczny radość i przyszłość swej krwi, połowę swej duszy. Nie puścił z objęć drogiego brzemienia na drodze już równej, zdwoił jeszcze kroku, sunął elasty-