Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/452

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   444   —

stynę, na świat swój dzisiejszy i przyszły, w jej oczach odbity.
Parno dzisiaj, jak w lecie. Jaskółki śmigają nizko ponad łąką; przeleciało ich kilka nad buduj ącem się wzgórzem, tuż przed oczyma młodych władców, aby zajrzeć im w oczy błyskawicznie i zapytać: »Będzie tu dla nas miejsce na gniazda?« — i spadły pędem w niziny. Szybka chmura ogarnia niebo od zachodu, plamiąc ciemnymi zaciekami bielsze chmurki, zgromadzone na szczycie sklepienia. Słońce leży jeszcze na wzgórzu, ale już gaśnie pod nadciągającą przesłoną, która idzie po niebie skłębionym dymem, a po ziemi lekkim, przeźroczystym cieniem. Ówdzie, przedarłszy się przez oponę chmury, słońce jeszcze oświetla daleką połać kraju, wyjętą z okólnego pomroku, ale senniej, przez mgłę z ukośnych nici uprzędzoną.
— Przyjdzie tu deszcz, czy przeminie bokiem?
— Burza idzie, panoczku — rzekł starszy mularz, odkładając kielnię i ocierając fartuchem uwapnione ręce.
Z nieba padł znak, że mularz ma słuszność. Blask obcy, nieprzyjazny światłości dziennej, zaniepokoił mgnieniem oczy wróżących o pogodzie. Po długiej chwili pomruk, z łona chmury poczęty, przeleciał nad wzgórzem, wpadł w puszczę, rozhukał się po niej,