Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/434

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   426   —

Sidorkiewicz, steroryzowany zupełnie przez Marczaka, rzucił okiem na trop i odpowiedział cicho, po litewsku, machając ręką:
— Szunis...[1]
Drzewa zdawały kolejno egzamin przed groźnym taksatorem. Jedne, wydawszy z siebie zdrowy dźwięk pod uderzeniem siekiery, zyskiwały swój patent i numer; inne, wspaniałe czasem na oko, ale stoczone już chorobą, skazywał okrutny Marczak krótkim giestem na zagładę. Wtedy trzej pomocnicy, jak męskie Parki, wykonywali wyrok: jeden odejmował od drzewa miarę żywota, drugi ciął bez pardonu zwietszałą, luźną korę, trzeci wybijał na pożółkłej miazdze czarne piętno śmierci.
— Takie piękne drzewo! — żałowała zazwyczaj Krystyna pnia skazanego.
Ksiądz Antoni podążał za kompanią w ciężkich swych szopach, rozgrzany, milczący, pozornie zbyteczny, ale przyjmował swą rolę komparsa z pogodnym uśmiechem. Bywał profesorem, kaznodzieją, pisarzem, może raz być i duchowną niańką — dla Krystyny.

Po oszacowaniu jednego kapitalnego dębu, do którego oceny wezwał aż zdania Sidorkiewicza, Marczak odezwał się po raz pierwszy niepytany:

  1. Pies.