Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/433

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   425   —

głuchy i nieczuły na jej uśmiech; takiego jeszcze na świecie nie spotkała.
— Niech pan coś mówi, drogi panie! — odezwała się przymilnie — mnie tak to obchodzi...
Marczak trochę się zachwiał w swym nieugiętym pochodzie.
— Ale proszę... rzecz jest prosta: taksuję każde zdatne drzewo, jedno na opał, drugie na materyał.
— I tak pan obejdzie całą puszczę?!
— A nie! — uśmiechnął się Marczak trochę bardziej po ludzku — tegobym i przez rok nie skończył. Wybieram typowe, przeciętne działki. To jest szósta półdziesięcina, którą taksuję.
— I jakże? jaki pan przewiduje wynik?
— O tem jeszcze nie mogę mieć pojęcia — wyczerpał Marczak narazie swą uprzejmość.
Szli dalej po chrupiącym, świeżym śniegu, mieszając ślady większych i mniejszych butów z hieroglifami boru, którym zwykli z lubością przypatrywać się myśliwi. Najgęściej rozrzucone były trójszponowe cienkie ślady włóczęgi wron po lesie. Tropy zajęcze znaczyły dokładnie kierunek kicającego, szybkość spłoszonego zwierza, układały się w szlaki wspólnej, choć nie stadem, wędrówki. Większy ślad samotny zwrócił uwagę Krystyny, więc zapytała Sidorkiewicza:
— A tu kto był?